kontynuacja wątku: [bf#166947]
Następne kilka godzin nie przyniosło resultatów grzybowych. Jak to u mnie ze smardzowatymi bywa, pod koniec dnia, pogodziwszy się z zastanym stanem rzeczy (choć tym razem i tak nie było zupełnie bezowocnie), wracając, zauważyłem przy drodze, w wyciętym lasku jesionowym, wysuszonym na wiór przez słońce, lecz w koleinie, w cieniu zciętego drzewa - kolejnego smardza.
Uznałem, że w sumie mam jeszcze trochę czasu, więc zagłębiłem się w to pobojowisko, po zapewne pięknym niegdyś lesie. Gdzieniegdzie stały jeszcze pojedyncze kikuty. Doszedłszy do krawędzi, okolonej rzędem wysokich topoli, ku mojemu zdumieniu, dostrzegłem kolejnego. Ułamek sekundy później jeszcze jednego, potem jeszcze jednego... i tak trafiłem na swoje eldorado. Rosło ich na kilku metrach kwadratowych - około 20. Jakiś czas później trafiłem jeszcze na skupisko ok. 6 sztuk.
Niestety nie były już pierwszej młodości. Nie miałem wcześniej okazji zbierać smardzów, więc na wyczucie dokonałem selekcji egzemplarzy, pozostawiając te nierokujące zbyt dobrze.
Jak się później okazało, wraz z nimi przywlokłem koleżance do domu masę robactwa (całą kolonię stonóg). Na szczęście spędzenie nocy w lodówce złagodziło ich temperament, co ułatwiło nam ich eksmisję z owocników, choć zaciekłość z jaką broniły swoich pozycji w labiryntach M. esculenta, co prawda godna podziwu, spowodowała, że pozostałem jedynym chętnym do konsumpcji. Tak czy inaczej - jajecznica była pyszna, a smardzów było w niej znaczne więcej niż jajek. Konsumpcja owa miała miejsce już nie na Słowacji, lecz dalej o półtora godziny jazdy autobusem - na południu czeskich Moraw - w Brnie, gdzie spędziłem kilka kolejnych dni. Oszczędzę widoczków z tego bliskiego memu sercu miasta, ale żeby pozostać w przyrodniczych klimatach, poniżej trochę migawek z beztroskiego żywota brnienskich divočakú.
Wracając jeszcze do wędrówki naddunajskiej, w drodze powrotnej, tym razem uczęszczaną ścieżką, spotkałem skupisko podeschniętych M. semilibera. Na ok. 4 metrach kw. rosło ich kilkanaście sztuk. Przy okazji dorzuciłem 2 najmniej suche egzemplarze do zebranych smardzów, wraz z którymi zostały poddane degustacji ze skutkiem pozytywnym.
Wspomnę jeszcze, skoro i tak zaburzyłem już chronologię, że pierwszy napotkany przeze mnie w Bratysławie, mały klomb wysypany korą, zawierał 2 malutkie smardze, nazywane w Czecho-Słowacji - Morchella pragensis. Centrum miasta, więc nie chciałem robić jasełek pomiędzy przechodniami i ograniczyłem się do słabych zdjęć z daleka, których nie warto pokazywać. Tak więc i w Brnie, które znajduje się stamtąd o rzut beretem, obszukałem liczne połacia kory, znajdując jedynie liczne Coprinusy.
Kolejnym odwiedzonym przy okazji tego smardzowego pościgu miejscem był pewien łęgowy las leżący w centralnej części Moraw.
Zbiera się tam różne smardzowate, ale teren jest spory i czas który tam spędziłem był zbyt krótki by obejść wystarczająco duży obszar. W dwóch miejscach natrafiłem na zejściowe mitrówki. Ponadto nieliczne blaszkowce, m. in. grzybówki, gęśnice wiosene, a poza tym piękne dywany niezapominajek i nie całkiem jeszcze rozkwitnięte łąki czosnku.
Niestety wiem, że w tym czasie, w okolicy znajdowano M. esculenta, ale to dotyczyło oczywiście ludzi znających teren. Dla mnie był to jedynie rekonesans. Tradycyjnie już, w drodze powrotnej, natrafiłem na smardze. Niestety nie w plenerze, a na korze w mieście. Zawsze to coś. Kiedy wszedłem na teren posesji pewnego hotelu, celem ich sfotografowania, panie uznały, że to nie możliwe żebym je dostrzegł zza płotu i pewnie je sam je tam posadziłem wcześniej. Nie protestowały jednakże, choć wzbudziłem niemałą sensację wśród obsługi hotelu, i najogólniej mówiąc, nie wykazano zrozumienia dla wykonywanej przeze mnie czynności, to znaczy sprawiłem ludziom kupę śmiechu leżąc na ścieżce, w ich ogródku :)